Miejsce cudowne, miejsce matczyne

Świadectwo z sanktuarium przy Rue du Bac

Było tak. Wstał zimowy poranek. Przeszedłem przez stary most rozciągnięty nad Sekwaną i niebawem byłem już w zupełnie mi obcej części miasta. Drugi brzeg wiele lat uznawany był za gorszą część Paryża. Do dziś czuje się tam atmosferę przedmieścia. Wystarczy porzucić na chwilę główną arterię i wejść kilka kroków głębiej w żywą tkankę miasta, by ujrzeć stolicę Francji w jej brzydocie sprzed stu siedemdziesięciu lat.

Kto tam mieszkał, ten nie miał wstępu na salony uznanego towarzystwa. Cóż – myślę – Matka Boża miała inne zdanie niż arystokracja Paryża. Przyszła tu dwukrotnie.

Idę ulicą Rue du Bac. Ulica jak ulica. Samochody, sklepy, liczni przechodnie. Nic szczególnego. Zwyczajne, hałaśliwe miasto. Dochodzę do numeru 140. Przede mną wysoki mur, a w nim ciężka metalowa brama.

„Czy tu znajduje tu Kaplica Cudownego Medalika?” Trudno w pierwszej chwili uwierzyć, że znalazłem się u celu pielgrzymki. Stoję przed  zwyczajną bramą, sprawdzam, tak, jestem pod numerem 140. To musi być właśnie tutaj. Podnoszę oczy w górę. Wyżej figura Matki Bożej z Dzieciątkiem i łaciński napis:

„Monstra te esse Matrem”. Okaż, że jesteś Matką! A więc jestem na miejscu. Ta brama prowadzi do miejsca objawienia. Gdy otworzy się oba jej skrzydła wjedzie do środka duży wóz. Z bochenkami chleba, z dwiema tonami węgla – z życiem dla sierot. Tu pracował św. Wincenty. Do tego domu znosił wynajdywane na śmietnikach niemowlęta, porzucone przez nędzę i głód. Tu znalazł parę kobiet, które oddały swe serce najuboższym z ubogich i dały początek zakonowi szarytek, zwanych we Francji „wincentkami”.

Zaraz brama stanie otworem, zrobię parę kroków i znajdę się w zupełnie innym świecie. Uda mi się wymknąć na chwilę z zadyszanej pośpiechem ulicy i wejdę w krainę Boskiej obecności. Ta obecność tu pozostała, mimo że od 1830 roku upłynęło już blisko dwieście lat. Kiedy znajdziesz się za tą bramą, wejdziesz w inny wymiar czasu. Tu do epoki św. Wincentego i św. Katarzyny dzieli cię zaledwie tyle, co parę głębokich oddechów. Wszystko jest  jak wtedy. Może odczuwa się to w ten sposób, bo Bóg jest tu „jak wtedy”?

Jest nas około trzydziestu. Przyglądam się czekającym przed bramą. Otaczają mnie zwykli ludzie o zwykłych twarzach. Powiedziałbyś, przypadkowi przechodnie zatrzymali się tu na chwilę, by znów ruszyć dalej. Ale to są pielgrzymi. Zdradza ich wyciszenie i cierpliwe oczekiwanie na coś, co ma się wydarzyć.

Właśnie po przerwie na zakonne modlitwy siostry otwierają dla nas podwoje sanktuarium.

Za bramą kilkudziesięciometrowa wewnętrzna uliczka, prostopadła do ulicy Promowej, biegnąca przy ścianie wyłożonej wotywnymi płytami. Czytam: „Merci ma Mere” – „Dziękuję, moja Matko”, „Dziękuję, Maryjo”, „Maryjo, chroń”. Tablice anonimowe, podpisane zaledwie inicjałami. Obracam się za siebie. Nad bramą figura Matki Bożej z klęczącą przed nią św. Katarzyną z pierwszego, czerwcowego, objawienia. Myślę: „Ile dziecięcej prostoty musiała mieć ta święta.

Każdy z nas padłby na kolana w miejscu, w którym zobaczyłby Matkę Jezusa i nie śmiałby uczynić kroku naprzód, tymczasem ona podbiegła do Maryi, uklękła przed Nią i położyła ręce na Jej kolanach!”

Uliczka się kończy. Po prawej niepozorne drzwi. Za nimi ma być kaplica. Zbieram się w sobie i… wchodzę. A może lepiej powiedzieć: wychodzę ze świata na spotkanie z Bogiem.

Przekraczając próg kaplicy najpierw przykuwa uwagę piękno sakralnego wnętrza: freski, mozaiki, białe rzeźby… Po chwili jednak uderza mnie panująca tu atmosfera – chyba niezależna od ludzi; przecież wchodzimy do dopiero co otwartej kaplicy, przecież nikogo tam jeszcze nie ma, nikt nie klęczy przed ołtarzem.  Samo miejsce okazuje się po Bożemu „magiczne”.

Ludzie rozsypują się po kaplicy. Każdy zajmuje miejsce, niekoniecznie najbliżej ołtarza, by otoczyć się prywatnością. Zupełnie nieświadomie czynię to samo. Klękam po lewej stronie.

I wtedy stało się nieoczekiwane, choć jakoś spodziewane. Sanktuarium do mnie przemówiło. Rzuciło mnie na kolana i przekazało swoje orędzie. Powołało.

Może była to chwila kontemplacji. Może moment, w którym dotyka człowieka łaska odczuwania Boga. Umysł stał się jasny jak światło słońca. Serce otworzyło się bez granic. Doświadczyłem matczynej miłości. Otuliła mnie ona i pchnęła, jak matka popycha dziecko, by zrobiło odważnie pierwszy, drugi krok…

Byłem w wielu sanktuariach. Tylko trzy przemówiły do mnie tak bardzo, bardzo osobiście. Obecność Maryi w Fatimie, w Jej sanktuarium w Zakopanem i właśnie przy Rue du Bac była namacalna i tak „nagląca”. Fatima wzywała do modlitwy i kontemplacji na wzór bł. Franiszka Marto. Zakopane zapraszało do dobrze odmawianego różańca i do nawrócenia. Rue de Bac mówiło w swym milczeniu o apostolstwie.

Zacząłem się modlić do Najświętszej Maryi Panny. Słowa układały się w zdania same, jakby były nie ode mnie: „Będę Cię miłował i szerzył Twoją  cześć całym swoim sercem, całą swoją duszą i całą swoją  mocą. Tobie poświęcę całego siebie, wszelki czas i wszelkie zdolności. Jeśli, o Pani i Matko moja, spełnisz moją wypowiadaną na kolanach, szeptem, ufną prośbę…”

Jaką? Oto i ona: „Nie proszę, byś wybrała mnie na swego duchowego oblubieńca – jak uczyniłaś z bł. Alanem de Rupe, św. Janem Eudesem czy Wincentym Pallottim. Nie proszę, bym mógł zamieszkać w Twym domu. Bym mógł być  blisko Ciebie. Nie proszę nawet o to, byś uczyniła mnie swoim sługą, bym usługiwał Ci, sprzątał, pomagał. Nie jestem tego godny. Daj tylko, bym mógł stać na rogu ulicy i wskazywał ludziom drogę do Ciebie. Tylko tyle.”

By moje życie mówiło: „Do Matki Bożej tędy, proszę.”

I niechaj nikt nie przygląda się drogowskazowi. Bo on nie od tego. On tylko wskazuje właściwą drogę.

Mijały kwadranse, jeden, drugi, trzeci. Byłem. Trwałem w obecności. Chyba tylko tyle da się o tym powiedzieć. Wokół mnie wszystko tkwiło nieruchomo jak zatrzymane w kadrze. Wszyscy ludzie dalej się modlili. Wstyd, ale to ja wstałem pierwszy. Co stało się udziałem tamtych? – tego nie dowiem się nigdy.

Po cichu obejrzałem szczegóły kaplicy, pomodliłem się przed figurą św. Wincentego, podumałem chwilę przy relikwiarzu św. Ludwika de Marillac, współzałożyciela zgromadzenia św. Katarzyny, ukląkłem przed szklanym sarkofagiem przechowującym nienaruszone szczątki doczesne wizjonerki. „Dla jej ciała również czas się tu zatrzymał” – pomyślałem.

Po dwóch godzinach wychodziłem z Rue du Bac 140. Na pewno przemieniony, na pewno inny. Czy nie taka jest rola sanktuariów?

To miejsce co roku odwiedzają dwa miliony ludzi. Dlaczego jest ich tak wiele? I czego tu szukają? Już wiem. Przyciąga ich głód Boga, pragnienie doświadczenia miłości Matki, intuicyjna pewność, że jest inny, prawdziwszy wymiar niż ten, który wypełnia sobą bez reszty paryską ulicę i nasze zabiegane codzienne życie. Wymiar, który przyciąga, wzywa, angażuje bez reszty.

Teraz, gdy dotykam dłonią Medalika, sprawy tego świata cofają się o parę kroków i ustępują miejsca Królestwu. Jak dobrze.