Fatimskie objawienia - świadectwo (III)

 

Poproszono mnie, bym opisała, jak zostałam wyleczona z wysokiej gorączki, która dręczyła mnie od czterech miesięcy.

Miałam szczęście udać się do Fatimy na 13 października; był to ostatni miesiąc, kiedy Najświętsza Maryja Panna miała ukazać się trojgu dzieciom, a także miesiąc, w którym, jak mówiono, miał mieć miejsce cud, który zamieni niewierzących w wierzących.

Długo myślałam, jak mogę się tam dostać. Zastanawiałam się, czy, skoro jestem bardzo chora, będę w stanie znieść tak długą podróż w powozie bez możliwości odpoczynku. Ja, która większość czasu leżałam.

Mimo wszystko wsiadłam do wozu, na którym mój przyjaciel zaproponował mi miejsce. Nie myślałam o sobie, dopóki nie zaczął padać deszcz. Gwałtownej ulewie towarzyszyło przenikliwe zimno.

Nie mogłam myśleć o niczym innym, jak o tym, że przemoczenie i dotkliwy chłód nie są czymś najlepszym dla chorego na gorączkę malaryczną. Nawet w środku powozu niektórzy ludzie byli zupełnie przemoczeni.

Moja radość z przybycia tego dnia do Fatimy była ogromna, ale ani przez chwilę nie wiązałam mego przybycia tam z moim zdrowiem.

Nie opiszę, co się tam wydarzyło, bo jest to już dobrze znane (choć tak wielki cud nigdy nie będzie wystarczająco dobrze znany), a wielu ludzi opowiedziało to już bardzo dokładnie.

Opiszę tylko jedną rzecz, widząc, że w żadnym opisie, jaki czytałam, nie ma o niej wzmianki.

Mam na myśli rodzaj dymu, który wychodził mniej więcej z tego miejsca, w którym miała ukazać się Najświętsza Maryja Panna.

Nie jestem w stanie go zlokalizować, bo z wozu, w którym byłam, nie mogłam widzieć dokładnie, skąd dym wychodzi.

Wydawał się podnosić ze środka tłumu, ale z tego tłumu, który był blisko miejsca, gdzie wzniesiono prowizoryczny łuk.

Byli tacy, którzy widząc dym, mówili, że to coś nadprzyrodzonego. Ale ta myśl nie została podjęta i nie zwracano na nią więcej uwagi, choć zjawisko chmury powtórzyło się trzykrotnie.

Dopiero znacznie później pomyślałam znowu o tej małej chmurce, której pojawienia się nikt nie umiał wytłumaczyć, a którą wzięłam za znak obecności Matki Bożej.

Niedługo potem zdarzył się cud, widziany przez wierzących i niewierzących. W tej błogosławionej chwili nie czułam nic szczególnego, tylko szczęście oglądania cudu i otrzymania tak wspaniałej łaski od Boga. Od tamtego dnia zaczęłam odczuwać głęboką pociechę duchową i wewnętrzny pokój, którego nie znałam od lat.

Następnego dnia spostrzegłam, że ustąpiła gorączka malaryczna, która mnie nękała i że odzyskałam moje dawne zdrowie.

Potem nie cierpiałam już z powodu tej choroby, odczuwałam tylko, jak już powiedziałam, głęboką pociechę duchową.

Powodem tak dobrego samopoczucia mogłoby być moje uzdrowienie, ale ja czuję coś więcej. Dobra dyspozycja, pocieszenie płynące z nieba każą mi powtarzać bez końca: "Niech będzie błogosławiony Bóg!".

To był prawdziwy błogosławiony dzień. Dokonało się w nim tak wiele cudownych rzeczy.

Jedną z nich jest fakt, że nie było żadnego zamieszania ani wypadku wśród czterdziestu czy pięćdziesięciu tysięcy ludzi tam zebranych; nie było też najmniejszego wypadku czy czegoś podobnego wśród tak wielu aut, furmanek, wszelkiego typu powozów, osłów itd.

Również wśród ludzi, którzy przemokli do ostatniej nitki, nikt nie zachorował. A niektórzy, jak ja, byli chorzy i słabi.

We wszystkim tym była wyraźnie widoczna ręka Boga i wielką pociechą jest wiedzieć, że On nas nie opuścił, mimo że na to nie zasługujemy.

Posunę się tak daleko, że powiem, iż to, co zdarzyło się na niebie (lub raczej między niebem a ziemią), było prawdziwym cudem; niektórzy bowiem widzieli to pod taką postacią, inni pod inną, a jeszcze inni w postaci zupełnie odmiennej niż tamte.

W związku z tym wydarzeniem słyszałam wiele niezwykłych rzeczy.

Kończąc to, co chciałam powiedzieć na temat tego wydarzenia, proszę Królową Najświętszego Różańca o Jej opiekę nade mną i nad nami wszystkimi.

 

Branca de Sousa Lobo de Moura de Vilhena Barbosa

Cartaxo, 30 grudnia 1917 r.